To, co musimy utracić - recenzja część 1


 „To, co musimy utracić” - Judith Viorst, to niezwykła książka o stratach, których doświadczamy w życiu, które są nieuniknione i prowadzą nas do wzrostu i rozwoju. Autorka przekonuje, że radzenia sobie ze stratami niewątpliwie nas wzmacnia, zarówno emocjonalnie, jak i psychicznie, a także kształtuje w kierunku lepszej zmiany.

Recenzję tej książki postanowiłam podzielić na kilka części i bardziej zagłębić się w jej fabule, z prostych przyczyn, a mianowicie, książka zawiera wiele przykładów, pomagających zrozumieć ludzkie zachowania, a znając mnie już wiecie, że zawsze staram się wyczerpać temat do końca. Autorka odwołuje się do wielu książek, prawdziwych historii ludzi i teorii psychoanalityków. Stąd na końcu książki obszerne przypisy. Mam nadzieję, że moja szczegółowa recenzja zaspokoi Waszą ciekawość, a dzięki niej dowiecie się wielu interesujących prawd o człowieku i życiu. Książka niewątpliwie jest uniwersalna i ponadczasowa, dlatego, myślę że wniesie do Waszego życia coś wartościowego, być może zmieni wasze spojrzenie na wiele rzeczy i wiele z nich pomoże zrozumieć.

To, co musimy utracić” - to książka mówiąca o tym, że strata to nie tylko śmierć czy rozłąka z ukochaną osobą, ale to także porzucenie swoich marzeń, rezygnacja z niemożliwych do spełnienia oczekiwań i akceptacja tego, co jest nieuniknione do zaakceptowania. Są straty, przed którymi nie sposób uciec, ale dzięki nim możemy pójść na przód. Tracimy, ale dzięki temu zyskujemy, wzrastamy, stajemy się dojrzali, choć każda starta niewątpliwie boli. Jednak to jedyna droga prowadząca nas do rozwoju. Nie istnieje, coś takiego, jak zwycięstwo przez stratę czy radość utraty, ale zawsze związane jest ze wzrostem.

Pierwszą stratą w naszym życiu jest fakt naszych narodzin, tracimy bowiem jedność ze swoją matką. I choć to najbezpieczniejsze miejsce, jakie możemy sobie wyobrazić, to niemożliwym jest trwania w nim bez końca. Ta niewyobrażalna strata jest niezbędna, by zacząć prawdziwe życie.

Relacja z matką, to fundament przyszłości, to podstawa bezpieczeństwa. Dobrze, jeśli oparta jest na miłości i zrozumieniu, jednak nie zawsze się tak dzieje. Dzieci zrobią wiele, by być blisko rodzica, to jedyna forma przetrwania. Bez względu na wszystko, dziecko prędzej znienawidzi siebie niż rodzica, nawet, gdy nie ma w nim oparcia. Jeśli rodzic się nim nie interesuje, to dla malca wystarczający znak, że nie zasługuje na miłość, a skoro nie zasługuje na miłość, nie zasługuje na cokolwiek. Często swoją złość na rodziców przekierowuje na siebie, uznając, że to z nim jest coś nie tak, bo skoro nie jest kochane, nie może być inaczej. Nie rzadko porzuca potrzeby, chcąc zadowolić innych, przybiera różne maski, jednak cena, jaką za to płaci jest ogromna. Często kończy się depresją. Częstym mechanizmem obronnych, aby uchronić się przed odrzuceniem i uniknąć związanego z tym cierpienia jest nieangażowania się w związki. Tracimy coś, ale jednocześnie chronimy się przed bólem. Miłość to potrzeba, która rozwija się z czasem, na początku pierwszorzędna jest potrzeba zaspokojenia głodu. Z czasem w dziecku rozwija się potrzeba stałego kontaktu z rodzicem, a nawet niewielka rozłąka trwająca niedługi czas, może stać się stratą na miarę straty, jaką odczuwa człowiek po śmierci ukochanej osoby. Bolesne rozłąki niekiedy są komunikatem dla dziecka, że nie warto się przywiązywać, a jednego człowieka bardzo łatwo zastąpić drugim. Często konsekwencją tego w dorosłym życiu jest także „zawieszanie” się na tej drugiej osobie, złość do niej i przekonanie, że i tak, nie jest w stanie zaspokoić naszych potrzeb. Często braki z dzieciństwa chcemy zrekompensować sobie w związku, pozałatwiać sprawy z przeszłości, a to jest zwyczajnie niemożliwe. I to dowód, że znów musimy utracić, taką formę iluzji. Innym mechanizmem, by uniknąć własnego cierpienia, jakiego doświadczamy jest angażowanie się w pomoc innym. Skutkiem ubocznym niezbyt stabilnej relacji z matką, jest również poczucie, że nie można na nikogo liczyć i przekonanie o tym, że jesteśmy dla siebie jedynym możliwym wsparciem.

Nasze zachowania to tęsknota za wizją matki, jakiej nam brakowało. Wszelkie poszukiwanie przyjemności to powracanie do dobrze znanej symbiozy. Niezbędnym jest znalezienie złotego środka. Często przez silny związek z matką nie jesteśmy w stanie pójść dalej. Ta chęć powrotu do jedności i odnalezienie bezpieczeństwa może niekiedy skutkować zaburzenia psychosomatycznymi i nadmierną potrzeba bycia zaopiekowanym. W książce została przedstawiona historia młodej kobiety, która planowała wyjść za maż, na krótko przed planowaną przeprowadzką, zaczęła odczuwać szereg dolegliwości, oddzielenia się od matki - podświadomie oznaczało śmierć. To czym jesteśmy „karmieni” w dzieciństwie gra w naszej teraźniejszości, tak jak sen zapomniany zaraz po przebudzeniu, ale wpływający na nasze samopoczucie. Ta chęć symbiozy czasem niszczy, czasem pomaga.

Przeciwieństwem nierozerwalności jest zachowanie autonomii, jedno i drugie jest równie silne.

Z jednej strony dziecko ciekawe świata chce poznać wszystkie jego zakamarki, jednak mając świadomość, że w pobliżu jest jego ukochana mama, chętniej korzysta ze swojej autonomii. Wie, że w każdej chwili będzie mogło powrócić w jej ramiona. Tak samo w dorosłym życiu decydujemy, na ile jesteśmy z drugą osobą, na ile chcemy korzystać z niezależności, ile chcemy poświecić dla miłości.

Relacje z matką potrafią być bardzo destrukcyjne. Nie wszystkie matki kochają swoje dzieci, są też takie, które są określane mianem matek narcystycznych – to dziecko ma spełniać ich oczekiwania, ma być powodem do dumy i robić wszystko tak, jak matka sobie życzy. Oprócz tego, że nasze życie jest podyktowane wieloma doświadczeniami, mamy w sobie własny pierwiastek, coś, co czyni nas niepowtarzalnymi. Dlatego też osoby, zdawać by się mogło, wyruszające z tego samego miejsca i docierają w różne punkty, tak jak wyruszając z innych miejsc docierają w to samo. Jest to najlepszy dowód na to, że nie tylko wychowanie wpływa na naszą osobowość.

Dziecko nie jest w stanie łączyć elementów, matka jest czasem tylko dobra albo tylko zła, tak jak w późniejszy okresie, dla dorosłego człowieka wszystko jest albo białe, albo czarne. Z czasem musimy porzucić to przekonanie, by wiedzieć, że świat nie jest czarno – biały, tak jak nasi rodzice, którzy mieli zalety, ale też i wady.

Czasem dochodzi do zjawiska identyfikacji np. po śmierci zmarłych osób, gdzie jesteśmy przejmować ich nawyki, w celu zatrzymania ich cząstki przy sobie. Nie rzadko również utożsamiamy się z agresorem, bo skoro nie mogę być przeciwko komuś, to się do niego przyłącze i tak bite dziecko, będzie biło swoje dzieci (oczywiście są wyjątki od reguły). Identyfikacja - w tym przypadku jest porzuceniem własnego „ja”. W tym przypadku tracimy coś, by zachować coś innego. Niekiedy do głosu dochodzi fałszywe „ja”. Fałszywe „ja”, to ktoś, kto nie istnieje, a został stworzony na jakieś potrzeby. Tragizm takiej osoby polega na niemożności sprostania zadaniu, które zostało wyznaczone, bowiem nie można pokazać się ludziom, takim jakim się naprawdę jest ani takim, jakim chciałby się być. Każdy z nas czasem reprezentuje sobą fałszywe „ja”, chce budować pozytywny obraz samego siebie, ale są granice. Kiedy ta granica zostanie przekroczona mamy do czynienia z kimś, kto nie istnieje. Ogromną rolę gra to przeszłość i niedostrojenie potrzeb matki i dziecka, gdy dziecko oczekuje jednego, a matka z różnych powodów mu tego nie zapewni. W ten sposób tworzy się „ja” fałszywe i powód, by być kimś, kogo inni chcą mieć.

Narcyz, to także ofiara nieudanego dzieciństwa, która pozornie jest zapatrzona w siebie, a tak naprawdę brakuje mu miłości własnej, dlatego cały czas poszukuje ludzi, którzy będą zapewniać go, o jego wyjątkowości. Nie ma poczucia wartości płynącego z wewnątrz, bo nikt go mu nie dał, dlatego szuka na zewnątrz, nigdy go nie znajdując, z prostej przyczyny na wiele rzeczy nie ma wpływu.

Jestem z pewnością bardzo atrakcyjny - widzisz te piękne kobiety przy moim ramieniu?”

Jestem bardzo ważną personą - obracam się wśród znakomitości”.

Jestem ekscytujący – gwiazdor, na którym zawsze skupia się uwaga wszystkich”.

Pierwszy etap naszego życia, w nawiązaniu do teorii Freuda, to etap narcyza pierwotnego, moment, gdy od kochania innych przechodzimy do kochania siebie - to narcyzm wtórny, zauważa, że im bardziej kochaliśmy siebie, tym mniej byliśmy w stanie kochać innych, stąd teoria, że bycie narcyzem nie jest niczym dobrym, a te dwie miłości są sobie przeciwstawne. Życie narcyza jest smutne zaprzecza ono utracie zdrowia, władzy, kariery, małe niepowodzenia są w stanie popchnąć go do stanów depresyjnych. Przyczyną narcyzmu jest brak zainteresowania ze strony dorosłych, jakiego dzieci doświadczają w dzieciństwie, ich braku empatii, niedostępności emocjonalnej. Narcystyczni rodzice, mają narcystyczne dzieci, służące im do chwalenia ich osiągnięć, a nie chwalenia dzieci, jako takich. Narcyz już na początku musiał porzucić swoje „ja”, by spełniać oczekiwania innych, wyrzekł się siebie. Zdrowy wzrost to wyrzeczenie się pragnienia ciągłej aprobaty, za cenę utrzymania prawdziwego „ja”. Dlatego w dzieciństwie musimy utracić chęć zadowalania innych, przez co wzmacniamy swoje prawdziwe „ja”.

Pragniemy miłości bezwarunkowej, nie chcącej nic w zamian, takiej jaką powinna być ta matczyna miłość, ale tak nie ma. Tracimy wyobrażenia o idealnej miłości, tym samym zyskujemy wiedzę czym jest miłość ludzka. Na darmo też szukamy tego idealnego partnera, tego którego obrazu zabrakło nam w rodzicach, co również musimy utracić, bo ideałów nie ma. Jesteśmy zdolni, by kochać przez miłość własną, którą poznajemy przez to, że jesteśmy kochani.

W nawiązaniu do książki Erica Fromma „O sztuce miłości”, można przeczytać, że miłość podzielimy na dojrzałą i niedojrzałą. Miłość niedojrzała mówi – kocham Cię ponieważ Cię potrzebuję, zaś dojrzała - potrzebuję Cię, ponieważ Cię kocham.

Miłość niekiedy łączy się z nienawiścią, a akceptacja tego faktu, wcale nie zachęca do dawania upustu swoim emocjom.

Niewątpliwie ważna jest rola ojca i jego obecność. A odejście jego i ból z tym związany może zostawić nie jest obojętny w przyszłości. Niekiedy tworzy się mechanizm obronny, tak jak przedstawiona historia kobiety, której nie pozwolono opłakać śmierci ojca, na którego nie przestawała czekać. Porzucała ona swoich wszystkich partnerów, w celu uniknięcia cierpienia, jaki sprawiłoby jej ich niespodziewane odejście. Ten powielany schemat miał zapobiec ewentualnemu bólowi. Podobnie, jak w przypadku chłopca, zaniedbywanego w przyszłości przez matkę. Mógł on wyrobić w sobie mechanizm uległego mężczyzny, jakim był w dzieciństwie, mógł stać się szorstki, jak matka, obojętny jak jego ojciec, szukać żony odtrącającej go, na wzór matki albo sam mógł demonstrować swoją obojętność. Może w końcu prosić, żeby móc powiedzieć - „nie dałaś mi czego potrzebuję”. U mężczyzn brak zależności od matki może przejawiać się w porzucaniu kobiet lub ignorowaniu ich.

Świadomość powielania schematów może skutkować chęcią sprzeciwienia się im, choć to nie zawsze się udaje, a nawet daje odwrotny skutek, tak jak w przypadku kobiety, która chciała sprzeciwić się patriarchatowi, nie chciała żyć tak jak jej matka, która była oddana mężowi. Doprowadziło ją to do sprowadzani kochanków pod swój dach, co w rezultacie sprawiło, że dała się im poniżać. Pomimo, że jej celem było zaprzeczenie temu, co znała i z czym chciała walczyć, dotarła dokładnie do miejsca, którego chciała uniknąć.

Powielając schematy mamy nadzieję, że dotrzemy do miejsca, odczarujemy przeszłość, zmienimy bieg wydarzeń, a tym razem uda się doprowadzić do szczęśliwego zakończenia, ale to jest nie możliwe, musimy to stracić i świadomie budować przyszłość. „Bo chociaż ludzie, w przypadku, których odnosi się wrażenie, że ściga ich los, że ich przeżycia mają w sobie coś demonicznego (…), los ten został w dużej mierze przygotowany przez samego człowieka zdeterminowany przez wpływy z okresu wczesnego dzieciństwa. Jedynym ratunkiem jest wyzbycie się nadziei, że możemy zmienić, to czego już zmienić się nie da, dopóki nie będziemy wiedzieli, jak opłakać przeszłość, pożegnać i pozwolić jej odejść, będziemy ją próbować przeżywać na nowo, bez końca i zawsze z niepowodzeniem.

Jak pisze Erich Fromm, zdobycie „ja” to największa strata, ale bez niej nie będzie istniała żadna miłość ludzka. „Ta świadomość samego siebie jako odrębnej jednostki, świadomość krótkotrwałości życia, faktu, że człowiek rodzie się niezależnie od swojej woli i że umiera wbrew tej woli, że umrze przed tymi, których kocha, albo że oni umrą przed nami (…) wszystko to czyni jego odosobnienie, z niczym niezwiązane istnienie więzieniem nie do zniesienia”.

Część 2 już wkrótce.



Komentarze

Popularne posty